Poranne słońce zapowiadało piękny dzień.
Wczoraj przyjechaliśmy, kiedy było już ciemno więc rano jeszcze przed śniadaniem wybraliśmy się na zwiedzenie okolicy w której mieszkaliśmy.
Pueblito Boyasence to zamknięte osiedle zaprojektowane przez kilku architektów, wzorując się siedmioma charakterystycznymi stylami architektonicznymi różnych miejscowości w departamencie Boyacá.
Może ten krótki opis nie robi szczególnego wrażenia, ale miejsce jest naprawdę malownicze i choć raczej nie lubię zwiedzania miast ani architektury tak Pueblito Boyasence robi na mnie wrażenie.
Do samych sobie zdjęć niestety utwierdzam się w przekonaniu, że zupełnie nie odwzorowują tego co tu widzimy na miejscu.
Nie oddają bujności przyrody majestatu gór ani klimatu miejsc.
Planujemy na następny wyjazd zabrać profesjonalnego fotografa, żeby przekazać Wam, chociaż namiastkę naszych przeżyć.
Wracając do tematu…
Po bardzo smacznym i obfitym śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Początkowe kilometry ukazały widoki zgoła inne niż te, które widzieliśmy do tej pory.
Przyznam, że bardzo przypominały klimaty alpejskie lub gdzieniegdzie nawet nasze Bieszczady. Obfita zieleń na łagodnych pagórkach działa uspokajająco. Później jechaliśmy odcinkiem nieco bardziej zurbanizowanym, gdzie mieściło się kilka kopalni a co za tym idzie było mnóstwo ciężarówek.
Właściwie był to zdecydowanie najczęściej spotykany pojazd na tym odcinku. Jednocześnie zbocza stały się dużo bardziej strome, góry wyższe a krajobrazy inne. Po jakimś czasie zatrzymaliśmy się na kawę w Socha. Zajęliśmy całą malutką kawiarenkę, ciesząc się słońcem i piękną pogodą, a rachunek za wszystko wyniósł 6 zł! 🙂
Spotkała nas przy tym pewna przygoda, bo nasz kierowca wsparcia zatrzasnął w samochodzie kluczyki. Właściwie, zanim wszyscy uczestnicy się o tym dowiedzieli, sprawa była załatwiona. Kierowca wrócił nie wiadomo skąd z profesjonalnym „włamywaczem” z odpowiednim sprzętem w postaci dmuchanej poduszeczki i drucika z pętelką i w ciągu dosłownie minuty otworzył nam auto.
Dalsza trasa prowadziła tylko wyżej i wyżej. Zaczęliśmy ją z poziomu około 2500m, jednak w drugiej połowie dnia zaczęła się systematycznie wznosić. Mało tego, skończył nam się asfalt.
W końcu!
🙂
Temperatura nieco spadała, powietrze robiło się rześkie jednak nie na tyle by trzeba było się cieplej ubierać, a akurat na tyle byśmy odpoczęli od nieco zbyt wysokiej temperatury poniżej.
Po pochmurnych i deszczowych dwóch pierwszych dniach rano ubraliśmy się zbyt grubo 🙂
Zaskakujące było to, że pomimo wrażenia przebywania w totalnej dziczy całe kilometry od jakiejkolwiek cywilizacji raz na jakiś czas spotykaliśmy na naszej drodze kolejne ciężarówki. To niesamowite, po jakich drogach one tutaj jeżdżą.
Na obiad zatrzymaliśmy się w malutkiej miejscowości, gdzie byliśmy chyba jedynymi białymi w promieniu wielu kilometrów. Dla nas atrakcją był klimat tego miejsca, a jak się okazało dla miejscowych dzieci atrakcją byliśmy my!
🙂
w
W lokalnej restauracji, w której jedli mieszkańcy zjedliśmy bardzo smaczny dwudaniowy obiad, napiliśmy się coca-coli ze szklanej butelki, a za całość dla ośmiu osób zapłaciliśmy 94 zł. Niektóre ceny na prowincji są naprawdę szokujące.
Po obiedzie ruszyliśmy na ostatni 45 km odcinek tygodnia, który był jednocześnie najwyższym na całej naszej trasie w Kolumbii. Szutrowa droga pięła się pomiędzy górami coraz wyżej i wyżej. W międzyczasie byliśmy świadkami tego jak zmienia się roślinność. Przy około 3400 mnpm wjechaliśmy w obszar opanowany przez Paramo, czyli specyficzną dla tego regionu i wysokości formacje roślinną pełną espelecji.
Niedługo potem dojechaliśmy na najwyższy punkt naszej trasy, przełęcz bez nazwy na wysokości 4140 mnpm. Niestety gęste chmury nieco popsuły nam widoki, ale złapaliśmy parę chwil, gdzie widoczność była lepsza.
Mimo wszystko do zdjęć pozowalismy chyba ze 20 minut.
Sami wdrapaliśmy się na dosłownie dwumetrowe podwyższenie i to wystarczyło, żeby dostać zadyszki.
🙂
Ostatnie 20 km droga wiodła już w dół, cały czas szutrem. Zjechaliśmy o ponad 1200 metrów, więc znów oglądaliśmy diametralną zmianę roślinności, powietrze też było zupełnie inne. Do hotelu przyjechaliśmy dość wcześnie, bo już o 16. Pięknie położony na wzgórzu z pięknym widokiem na El Cucuy, z zadbanym ogrodem. Widać, że właściciele wiodą proste wiejskie życie…