Dzień dziewiąty. Guatape – Sonson.

Dzisiaj zebraliśmy się bardziej leniwie niż zwykle, bo na śniadanie ruszyliśmy dopiero o 8:00.
Wczoraj dojeżdżając do hotelu, mogliśmy się domyślać jak piękna jest to okolica jednak zobaczyliśmy to w pełnej okazałości dopiero rano.

Z niektórych pokojów i z tarasu gdzie zjedliśmy śniadanie, rozpościerała się magiczna panorama na zalew i kamień, nazywany potocznie po prostu La Piedra lub w pełnej wersji El Peñón de Guatape.
Jedzenie w takich okolicznościach przyrody to niezwykła przyjemność. Po śniadaniu zamówiliśmy sobie tuktuki i pojechaliśmy wejść na sam szczyt słynnego monolitu skalnego. Nie wiem, czy kierowcy się umówiliby uatrakcyjnić przejazd, czy robią tak normalnie z pośpiechu, ale cała droga wyglądała na rywalizację, kto pierwszy dojedzie na miejsce.
Każdy kto miał okazję jeździć tuk tukiem, wie o tym że nie jest to zbyt stabilny pojazd. Po dojechaniu na miejsce kupiliśmy sobie bilety I zaczęliśmy wspinaczkę. Czekało nas 659 schodów do pokonania. Nie spieszyło nam się jakoś szczególnie, więc zrobiliśmy sobie po drodze przystanki ale i tak po około 15 minutach byliśmy już na górze.

Kamień góruje nad sztucznym zalewem, który stworzył setki wysepek dookoła więc to co zobaczyliśmy z góry… Trudno to opisać. Żadne zdjęcia ani film tego widoku nie oddaje, a jeśli chodzi o mnie prywatnie to szczęka opada.
To coś przepięknego…
Spędziliśmy na górze dobre pół godziny próbując zarejestrować to co widzimy w możliwie najlepszy sposób. Nie mogliśmy jednak tam siedzieć w nieskończoność, bo do 12:00 musieliśmy wrócić do hotelu, by zwolnić pokoje. Planowana trasa była dziś krótka.
Pozwoliło nam to spędzić ten dzień w wolniejszym tempie.

Po początkowym dość zatłoczonym odcinku wydostaliśmy się z terenu zurbanizowanego i drogą szutrową pojechaliśmy w kierunku Sonson. Okolice miała charakter typowo rolniczy, ale niektóre pejzaże przypominały polską wieś z zielonymi pastwiskami i pasącym się bydłem.

Tylko drzewa był nieco inne a mapa wskazywała wysokość 2500 m nad poziomem morza. Po około 20 km drogi szutrowej wyjechaliśmy na asfalt, a niedługo potem zatrzymaliśmy się na lunch w przydrożnej restauracji. Specjalizowała się w serach różnego typu, które były wytwarzane na miejscu.

Zamówione sałatki z mozzarellą lub serem burrata były naprawdę smaczne. Część grupy łącznie ze mną zamówiła pizzę, o której można było powiedzieć, że no cóż, ser też miała smaczny.

Dalsza droga wiła się 1000 zakrętów między zielonymi zboczami i pięknym nowym asfaltem. Prawdopodobnie kilka razy mówiłem o tych drogach w podobny sposób, jednak za każdym razem nie jestem w stanie wymyślić nowego określenia. Mieliśmy wobec niej i kilku innych takie przemyślenia – że tutaj w Kolumbii dana droga jest po prostu drogą z punktu a do b wytyczona w możliwie optymalny sposób, natomiast w Polsce czy nawet w Europie byłaby w czołówce rankingów najpiękniejszych dróg motocyklowych, nazywała się drogą 1000 zakrętów, autostradą aniołów czy w inny górnolotny sposób, gdzie motocykliści z wielu krajów przyjeżdżaliby ją pokonać.
Jak przykładowo rumuńską transfogaraska albo transalpinę. Miasteczko Samson okazało się tętniące życiem i drobnym handlem. W każdych drzwiach i witrynie coś się działo. Dotychczas to wcale nie było tak widoczne. Hotel, w którym śpimy ma niepowtarzalny charakter jest jednocześnie muzeum. Dużo by można o nim pisać jednak lepiej jest go zobaczyć na zdjęciach, do czego zachęcam. Krótki spacer po mieście długie rozmowy na tarasie z widokiem na główny rynek zakończyły ten piękny dzień.

Przeczytaj Całą relację z naszej wyprawy.