Dzień piąty. Sam Andres – San Gil.


Pomimo coraz lepszego snu (nawet śpiewy karaoke w barze po drugiej stronie ulicy nam nie przeszkadzały ) dzień rozpoczęliśmy wcześnie.

Na siódmą mieliśmy umówione śniadanie, a zaraz potem ruszyliśmy w drogę. Główną atrakcją dzisiejszego dnia był lot paralotnią, który trzeba było odbyć dość wcześnie.

Ostatnie starty odbywały się tuż po godzinie 11:00, ponieważ później powietrzne prądy wznoszące, były zbyt silne by takie loty mogły odbywać się bezpiecznie.
Mieliśmy 100 km do przejechania i 3 godziny — jak się okazało ledwo wystarczyło.
Na całej trasie była właściwie tylko jedna miejscowość 12 km po starcie. Pozostała część była totalnie dzika w większości szutrowa wytyczona górskimi, stromymi zboczami, to w towarzystwie bujnej roślinności nadało tej trasie niesamowity charakter.
Teoretycznie codziennie jeździmy po górach, jednak krajobrazy się zmieniają i każdy dzień przynosi inne wrażenia. Trudno było się skupić na jednak dość wymagającej drodze, mając wokół siebie takie widoki, a niestety nie mogliśmy sobie pozwolić na zbyt wiele przystanków, więc dokumentacja zdjęciowa jest bardziej uboga niż zwykle.
Już zbliżając się do miejsca docelowego widzieliśmy że widoki z góry będą fantastyczne. Kanion rzeki Chicamocha jest przepastny i rozwidla się w wielu miejscach. Dodatkowo ziemia w okolicy miała inny kolor, często dość intensywnie czerwony.

Procedury przed wylotem nie była skomplikowane, zdecydowanie więcej czasu trwało wypełnienie formularzy niż przygotowanie do lotu. Leciałem jako czwarty z naszej grupy i musiałem nieco poczekać już w uprzęży, ponieważ kilka osób w niewielkich odstępach czasu podchodziło do lądowania. Muszę przyznać, że im dłużej stałem tak czekając na start tym bardziej trzęsły mi się nogi.
Podczas samego startu i w pierwszych chwilach lotu poczułem dość wybuchową mieszankę strachu ekscytacji wyrzutu endorfin i wariującego błędnika.
Po kilku minutach znaleźliśmy odpowiedni prąd znoszący i wznieśliśmy się na wysokość docelową, gdzie widoki były po prostu obłędne. Miałem ze sobą kamerę jednak przyznam, że nie miałem odwagi używać jej zbyt często. Mimo wszystko na pytanie mojego opiekuna „czy chcesz trochę adrenaliny?” Zupełnie jakby dotychczasowy lotu był obiadem u babci, odpowiedziałem z przekonaniem „no pewnie ;)”.
Huśtawki i korkociągi, które nastąpiły potem skutecznie pozbawili mój błędnik orientacji, a żołądek skurczył się w żelaznym uścisku. Wrażenia były jednak niepowtarzalne. Po około 20 minutach lotu przekonałem się na własnej skórze, że to nie były żarty ze wzmagającym się wiatrem i prądami wznoszącym w późniejszych godzinach, ponieważ podchodziliśmy do lądowania 4 razy, by udało się je przeprowadzić we właściwy sposób.

W trzech poprzednich próbach wiatr wypychał nas zbyt wysoko. Gdy już podziękowałem za lot i usiadłem na krzesełku, musiałem tam spędzić dobre 15 minut zanim doszedłem do siebie.

Podsumowując bardzo cieszę się że, spróbowałem było super ale chyba nie będę próbował tego znowu przynajmniej nie najbliższym czasie.

Dalsza droga do hotelu wiodła kolejnymi kanionami, ale już pięknym krętym asfaltem, który niestety był już bardziej zatłoczony niż do tej pory. Ostatecznie w hotelu byliśmy dość wcześnie, bo już po 15:00, dzięki czemu mieliśmy trochę czasu na opalanie i odpoczynek w basenie.

Przeczytaj Całą relację z naszej wyprawy.


Pod wieczór wybraliśmy się do miasta, gdzie zupełnie przypadkowo na rynku spotkaliśmy Polkę, która jest w Kolumbii już od trzech tygodni, podróżuje właściwie wyłącznie komunikacją publiczną, a ma zamiar spędzić to jeszcze kolejne trzy cztery miesiące. Samotnie. Co prawda poznała jakieś koleżanki z Francji, które towarzyszą jej od tygodnia, ale już jutro każda ma się rozjechać w swoją stronę. Naprawdę podziwiam pasję do podróżowania i odwagę takich ludzi, by zdecydować się na coś takiego.
Tym razem na kolację wybraliśmy się do polecanej przez wszystkich amerykańskich knajpy, w której zjadłem jedna z najlepszych kanapek z szarpaną wieprzowiną w życiu. Serdecznie polecam Gringo Mike’s w San Gil 😉

Jutro mamy dzień wolny od motocykli, bo wybieramy się na rafting rzeką Suarez. Po 5 intensywnych dniach jazdy taka przerwa wszystkim się przyda, a emocji też na pewno nie będzie brakowało.