Z uwagi na to, że Casa Terracota był zamknięty, zmieniliśmy nieco nasze plany. Ruszyliśmy rano piękną drogą do Barrichara – bardzo ładnego i zadbanego miasteczka kolonialnego zbudowanego na krawędzi klifu.
Jak samo miasteczko było zwyczajnie ładne i nie zrobiło na mnie oszałamiającego wrażenia, ale tak naprawdę nie po to tu przyjechaliśmy.
Na krawędzi miasteczka przy klifie jest fenomenalny punkt widokowy.
Można tu usiąść na skale przy samej krawędzi z nogami dyndającymi nad przepaścią. Piękne miejsce i bardzo fotogeniczne. Nie wiem, czy w jakiejś innej lokalizacji robiliśmy więcej zdjęć i każde wyglądało świetnie.
Żeby nie wracać tą samą drogą pojechaliśmy dalej szutrami, które prowadziły w głąb kanionu rzeki Suarez.
Im zjeżdżaliśmy niżej, tym temperatura była wyższa.
Wjechaliśmy nawet w takie jedno miejsce, gdzie powietrze „stało” i było rozgrzane niczym jak w piekarniku. Na szczęście, kiedy droga zbliżała się do rzeki, powietrze stało się nieco bardziej przyjazne.
Droga wiła się po zboczach, co chwila odsłaniając inne odcinki spienionej rzeki, po której wczoraj spływaliśmy pontonami. Z góry było widać siłę nurtu, więc tym większą mieliśmy satysfakcję ze spływu. Po drodze zatrzymaliśmy się w pewnym barze, który był jednocześnie domem mieszkalnym.
Po wskazaniu łazienki okazało się, że mieliśmy skorzystać z prywatnej właścicieli.
Cały dom był w bardzo złym stanie, aż trudno to opisać. Jako jedna, rzecz powiem tylko, że umywalka była przez ścianę z toaletą. To, co spłynęło z umywalki napełniało rezerwuar, inaczej nie można było spuścić wody w toalecie. My nie zważając zbytnio na warunki sanitarne, zamówiliśmy lokalny specjał lubiany przez tubylców.
Nazywa się guarapo i jest podawany w misce. 🙂
Składa się z dzbanka napoju z jakiegoś fermentowanego owocu, wymieszanego w misce z piwem i lokalnym napojem podobnym do fanty. Z miski polewamy sobie do plastikowych kubeczków. Smakuje to dziwnie, jest słodkie i orzeźwiające jednocześnie. Odpoczęliśmy trochę od upału i zebraliśmy się w dalszą drogę. Niestety ten odcinek był drogą krajową, która, choć bardzo ładna, to było nieco zatłoczona. Mieliśmy sporo aut i ciężarówek do wyprzedzenia. No i niestety, niedługo przed zjazdem w góry, mniej uczęszczaną drogą zatrzymała nas policja. Niestety tym razem nie było tak super miło, bo była to typowa drogówka, która wypatrzyła jak wyprzedzając kopcącą ciężarówkę pod górę, przekroczyliśmy linie podwójna ciągłą. Trochę sobie porozmawialiśmy na różne tematy, aż w końcu udało nam się nieco obniżyć kwotę mandatu do równowartości 400 polskich złotych. Wkrótce potem zjechaliśmy i zaczęliśmy się wspinać aż do poziomu niemal 3000 metrów.
Z upału wjechaliśmy w chmury, a temperatura spadła do odczuwalnych 10 stopni. Na szczęście szybko przejechaliśmy na drugą stronę, zaczęło się rozwidniać i być znów coraz cieplej. Krajobraz po drogiej stronie przełęczy diametralnie się zmienił. Wcześniej było owszem całkiem zielono, choć większość terenu pokrywały pastwiska z niezbyt licznymi drzewami. Za to tam, gdzie pojawialiśmy się teraz zieleń niemal wybuchła nam w twarze. Zupełnie jakbyśmy wjechali w jakieś tropiki. Droga była asfaltowa, ale trzeba było uważać, bo miejscami były spore wyrwy lub było naniesione błoto z okolicznych dróg gruntowych.
Sceneria była tak piękna, że nie było to proste zadanie. Niestety brakowało jakiegoś miejsca gdzie można byłoby sobie zrobić ładne zdjęcia, zwłaszcza że wszystkie byłyby robione pod słońce. Uznaliśmy, że jutro kontynuując jazdę w tym kierunku rano będziemy mieli słońce za plecami więc znajdziemy jeszcze odpowiedni kadr. Hotel okazał się nietypowy, bo na jego terenie jest ogromny basen, a cała infrastruktura wyglądało jakby, można było tam nawet przeprowadzić jakieś zawody. Jak zwykle basen bardzo umilił nam wieczorny odpoczynek po jeździe, a wieczór zakończyliśmy długimi rozmowami przy piwku